Waldemar Kocoń - Artysta ze spalonego teatru. Poszukiwane teksty. 1. Lakou Mizik & Joseph Ray - Kite Zo A. 2. Alina Pszczółkowska - Zapowiedź pięknych dni. 3.ZB 51 | | Środek życia | Marcin Hałaś Artysta ze spalonego teatru Ćwierć wieku Serafina. Niepostrzeżenie mija 26 rok pracy Tadeusza Serafina na stanowisku dyrektora naczelnego i artystycznego Opery Śląskiej. Tym samym Serafin znalazł się w gronie swoistych rekordzistów. Powiedzenie o nim „artysta ze spalonego teatru” nie jest bynajmniej kpiną. Bo część gmachu Opery naprawdę spaliła się w pożarze. A on ją obudował. Mało kto zdaje sobie sprawę, że wśród największych pracodawców Bytomia znajduje się Opera Śląska – ma ona 270 etatów, a pracuje w niej jeszcze więcej osób, bo niektórzy soliści zatrudnieni są na pół, a nawet na ćwierć etatu. To w sumie tyle, ilu mieszkańców liczy niejedna wieś. Tadeusz Serafin orkiestrą Opery Śląskiej dyryguje od prawie 40 lat. To w tym teatrze przeszedł wszystkie szczeble awansu – od zaangażowanego „dorywczo” asystenta dyrygenta do dyrektora naczelnego i artystycznego. Przy okazji stał się rekordzistą – kadencja żadnego innego dyrektora bytomskiego teatru nie trwała tak długo. Obecnie żadnym innym teatrem operowym w Polsce nie kieruje dyrektor z dłuższym stażem. Jeśli chodzi zaś o teatry innego rodzaju – Serafin znajduje się w pierwszej trójce najdłużej urzędujących szefów. Wyprzedzają go tylko Maciej Englert z Teatru Współczesnego w Warszawie (dyrektor od 1981 roku) oraz kierujący od 1985 roku Teatrem Rozrywki w Chorzowie Dariusz Miłkowski. – Nigdy nie należałem do żadnej partii, chociaż mnie ciągnęli – mówi Tadeusz Serafin. W jakiś sensie „bezpartyjny” pozostaje do dziś. Na premierach Opery Śląskiej pojawiali się zawsze – jako przyjaciele teatru tak posłowie PO, jak PiS. Kiedy w 1989 roku Tadeusz Serafin wygrywał konkurs na stanowisko dyrektora Opery Śląskiej – nie było pewne, jak długo utrzyma się na tym stanowisku. Teatrem wstrząsały perturbacje, także personalne – otworzyły się granice, muzycy „uciekali” na Zachód, gdzie dostawali nieporównywalnie większe pieniądze. – Pamiętam, że ostatni tenor, jaki był w zespole, wyjechał do Linzu śpiewać w chórze z możliwością obsady w rolach trzecioplanowych – wspomina Serafin. – A w Bytomiu mógł śpiewać partie pierwszoplanowe, ale w porównaniu z chórzystą w Austrii – za psie pieniądze. Dziś Serafin z dumą mówi, że udało mu się dokonać rekonstrukcji Opery Śląskiej – tak pod względem kadrowym, repertuarowym, jak i materialnym. Wyremontowano cały gmach z wyjątkiem serca teatru – sceny. W 2000 roku pożar strawił dużą część Opery Śląskiej. Zostały tylko mury i fundamenty. Wydawało się to dramatem. Dzisiaj, z perspektywy czasu można wygłosić zdanie brzmiące jak herezja: Pożar wyszedł Operze Śląskiej na dobre. Dzięki niemu odbudowano salę koncertową, dziś noszącą imię Adama Didura, a nad nią wzniesiono nowoczesną salę baletową. – Po pożarze byliśmy zrozpaczeni – wspomina Serafin. – A wtedy Sławomir Pietras, wówczas dyrektor Teatru Wielkiego w Poznaniu powiedział mi: Bądź szczęśliwy. Spaliłeś się, ale dostaniesz pieniądze, bo w Polsce pieniądze przyznaje się tylko w obliczu narodowych nieszczęść. Nie da się ukryć: Tadeusz Serafin ma artystycznego nosa. To za jego szefowania powstały tutaj wielkie spektakle, które stały się wydarzeniami ogólnopolskimi: „Tannhäuser”, „Don Carlos”, a przede wszystkim „Carmina Burana”. Wszystko w sytuacji „zwijania” środków finansowych. Kiedy Serafin obejmował Operę – dysponowała ona 400 etatami. W bieżącym roku budżet Opery Śląskiej wyniósł 12,5 miliona złotych. Jeszcze kilka lat temu było to 15-17 milionów. – Kiedyś stać nas było na przygotowanie 4-5 premier w sezonie, teraz zaledwie na dwie premiery – mówi Tadeusz Serafin – Ale może to ma jakąś dobrą stronę – żartuje dyrektor. – Jak się robi 5 premier, to jedna może być słabsza i „ujdzie to w tłumie”. Przy jednej duże premierze w roku – musi ona być wydarzeniem, inaczej człowieka chcieliby zabić. Wbrew nazwisku – Serafin nie jest tylko aniołem. Raz po raz pojawiały się informacje o jego konfliktach z solistami. Czasami po latach – jak z Aleksanderem Teligą – dyrektor na nowo dochodził do zgody. Ostatnie plotki z teatru brzmiały: Ochman ze Świtałą się obrazili. O konflikcie dyrektora z zakładową „Solidarnością” można by napisać niekończącą się historię. Byłyby w niej nawet takie rozdziały, jak doniesienia związków zawodowych do organu założycielskiego oraz do prokuratury. – Jestem człowiekiem kompromisu – mówi Tadeusz Serafin. – Gdybym nie miał wsparcia większości zespołu, odszedłbym z teatru. Ale ludzie dają mi odczuć, że chociaż ciągnę ten wózek pod górę – to ciągnę w dobrym kierunku. A konflikt ze związkiem zawodowym? Jeżeli w google wpisze się „Tadeusz Serafin” – internetowa wyszukiwarka odsyła także do hasła „Tadeusz Serafin nepotyzm”. Dopiero potem „Tadeusz Serafin dyrygent”. Zapewne przeciwnicy dyrektora są biegli w... pozycjonowaniu witryn internetowych. – Zarządzając tak dużą instytucją, trudno dogodzić każdemu – kontynuuje Tadeusz Serafin. – Są chwile, kiedy muszę sobie przypomnieć, że jestem zodiakalnym Baranem, czyli mam naturę wojownika. W młodości przez trzy lata uprawiałem judo w katowickim Pałacu Młodzieży. To nauczyło mnie twardości charakteru. Tadeusz Serafin zastrzega, że nie chce się chwalić, woli żeby pisać o sukcesach całej Opery. I wylicza je, akcentując wyjazdy zagraniczne. – Graliśmy w największych salach Berlina, w Filharmonii Berlińskiej i Monachijskiej, a tam się nie wpuszcza byle kogo, tylko najlepszych – wylicza szef bytomskiego teatru. – Do tego setki występów na Zachodzie Europy. W latach 90. niejako torowaliśmy drogę Polski do Unii Europejskiej. Operę Śląską czeka jeszcze jedna wielka inwestycja: przebudowa sceny i zascenia. Przetarg ma się odbyć w przyszłym roku. To inwestycja obliczana na około 30 milionów złotych. – Dzisiaj buduje się nowe teatry za 400 milionów złotych – mówi Tadeusz Serafin. – Opera Śląska pod względem możliwości technicznych jest chyba najbardziej „zapuszczonym” teatrem operowym w Polsce. A dzisiaj spektakle operowe to wielkie multimedialne widowiska. Widz ogląda takie w telewizji i chce mieć takie u siebie. Nie wystarczy już stojąca w jednym miejscu heroina i trwający w miejscu chór. Scena obrotowa, możliwość poszerzenia przestrzeni scenicznej, nowoczesne oświetlenie to standard. Tadeusz Serafin nie ukrywa, że chciałby doglądać tej przebudowy. – Nikt nie zna tego teatru, tej sceny tak dobrze jak ja, pracuję tutaj od 40 lat – mówi dyrektor. – Jeżeli w czasie przebudowy „popsuje” się akustykę, to cała reszta niewiele da. Tymczasem w przyszłym roku ma odbyć się konkurs na kolejną kadencję dyrektorską. – Zastanawiam się, czy do niego stanąć – mówi Tadeusz Serafin. Być może w tym „zastanawiam się” jest trochę kokieterii, bo ktoś z naturą Serafina zapewne nie odpuści. Rocznik 1947. Jednak – wciąż pozostaje pełen energii, także życiowej – ma przecież dwoje małych dzieci. I z pewnością uważa, jego misja w Operze Śląskiej jeszcze nie zbliża się do końca. W kwietniu ma odbyć się w Bytomiu premiera opery Krzysztofa Pendereckiego „Ubu Król”. To ma być wydarzenie, jakiego w Operze Śląskiej jeszcze nie było. Artykuł był oglądany 3965 razy. Ocena - 5 2 głosów Komentarze pozostałe artykuły z tego wydania Ile i na co wydamy w przyszłym roku? Poprawki przepadły. Bytomscy radni przyjęli budżet miasta na rok 2016. Za takim rozwiązaniem opowiedziała się zdecydowana większość Rady Miejskiej. Sesję… więcej >>> ZB 51 | Życie miasta | | Edytor Rząd nie dostanie naszych żądań Za ostro. Bytomscy radni pokłócili się o to, czy skierować do rządu i parlamentu oficjalne pismo dotyczące propozycji zwiększenia kwoty wolnej od… więcej >>> ZB 51 | Życie miasta | | Edytor Grudzień na Wyspie Wielkanocnej Wyprawa Grzegorza Gawlika. Grudzień kojarzy się z Bożym Narodzeniem. Tymczasem bytomski podróżnik początek tego miesiąca spędził na... Wyspie Wielkanocnej. Teraz przeniósł… więcej >>> ZB 51 | Środek życia | | Edytor Dwadzieścia koncertów dziesiątego Gorczyckiego Podsumowanie Festiwalu. 20 koncertów, około 14 tysięcy słuchaczy – to najkrótsze statystyczne podsumowanie 10. edycji Międzynarodowego Festiwalu im. Grzegorza Gerwazego… więcej >>> ZB 51 | Środek życia | | Edytor Kto chce kupić elektrociepłownię? Spytają prezydenta. Cztery nieujawnione na razie podmioty są zainteresowane kupnem zabytkowego gmachu Elektrociepłowni Szombierki. Właściciel obiektu przy wyborze jednej z… więcej >>> ZB 51 | Życie miasta | | Tomasz Nowak Mieszkańcy spotkali się na wspólnej wigilii Łagiewniki. Już po raz drugi mieszkańcy dzielnicy spotkali się na wspólnej wigilii. Pomysł jej zorganizowania wyszedł od Stowarzyszenia Aktywne Łagiewniki,… więcej >>> ZB 51 | Życie dzielnic | | Edytor Tysiące Mikołajów, jarmark i światło Rekord pobity. – Boże Narodzenia, jak żadne inne święto zbliża wszystkich ludzi. Dziękuję, że przyjęli państwo zaproszenie do wspólnego celebrowania… więcej >>> ZB 51 | Życie miasta | | Edytor Młodzi muzycy nagrali płytę Dumny dyrygent. Polska Młodzieżowa Orkiestra Symfoniczna bytomskiej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej I i II stopnia nagrała płytę. Była to nagroda za triumf w trzeciej… więcej >>> ZB 51 | Życie miasta | | Edytor Boże Narodzenie w domu pastora Wiara i tradycja. Proboszcz parafii ewangelicko-augsburskiej przy placu Klasztornym ksiądz Sebastian Mendrok podtrzymuje rodzinne tradycje. Jego ojciec, już dziś emeryt, jest… więcej >>> ZB 51 | Życie miasta | | Jacek Sonczowski
Lista słów najlepiej pasujących do określenia "aktor teatru Szekspira":TRAGIKRYSZARDANIMATORINSPICJENTREPERTUARLALKARZTRELASUFLERJARACZJUPITERARTYSTADUBLERMAREKMARCINPIOTRANDRZEJKAMIŃSKIANGAŻGRANIEWOJCIECH
Artysta ze spalonego teatru. Pablito189 / 3 stycznia 2021 r. o 16:23 Znaczy się, że ta droga klasy "G" zostanie wpisana w plan miejscowy tylko po to, by MPZP nie naruszał ustaleń SUiKZP, co
Na obiad lasagne. Mniam. Miałam ochotę zrobić dziś obiad więc zrobiłam. I to jaki ! :)Fantazja mnie poniosła, bo nawet deser był. A może z powołaniem się minęłam i powinnam przy kuchni się kręcić? Nie, chyba jednak nie, plecy mnie od tego bolą :)W każdym razie pałaszując lasagne przypomniało mi się moje niegdysiejsze mięsa nie jedzenie. Ponad 5 lat. Dziś zastanawiam się z jakiego powodu. Zdrowie? Na pewno nie. Bunt jakiś młodzieńczy? Też nie. Zasady? Nie. Dieta może? O nie, była chyba po prostu zwykła niechęć. Przestało mi smakować, gdy myślałam z czego to jest. Kompletnie nie miałam ochoty na nic, co było częścią czegoś co zanim zostało zabite, biegało. Życie. Tak musi być i już nie zastanawiam się nad tym 5 lat. Ależ straciłam pyszności. Na powtórkę z pewnością już by nie było mnie stać. Zresztą- po co? Lubię mięsko:)Próbuję sobie przypomnieć co skłoniło mnie do powrotu do mięsnej diety i...nie mam pojęcia. Trochę na pewno ktoś uświadamiający mi bezsens tego i podkreślający walory smakowe. Poza tym- ochota przyszła. Od czego zaczęłam też już nie wiem. Może boczek jakiś, pasztet, nic takiego. Ale na pewno było pychotkowe:)Słowo daję, dziś dowiedziałam się jak wygląda pani N. Urbańska. twarz, której w ogóle nie kojarzyłam. Nazwisko owszem, obiło mi się o uszy, nic poza tym :)Z tą wiosną, że już przyszła, trochę mi się pomyliło. Zimę mamy. Jeszcze tydzień...podobno. Póki co pogoda disney`owa:)Słowa wegetacja nie Che miało w piątek zagrać i ja miałam być tego zafascynowanym świadkiem. Później miało mnie tam nie być, ale pokazać się mieli. Ostatecznie, miałam widzieć i słyszeć, a oni...nie przybyli. Mimo, że nie popsuło mi to piątkowego nastroju, szkoda. Nie ma tego złego, przyjadą do nas innym razem. Czekam :)Zdjęciowo. To taka moja własna kraina. Kolekcja prawie prywatna obrazów wszelakich. Ludzi lubię fotografować przede wszystkim. Obcych, o których później można tworzyć rozmaite historie. Znajomych, żeby zobaczyli jacy piękni są. Miejsc zwykłych kryjących w sobie szepty kochanków, zwierzenia przyjaciół i zwykłe opowieści świata. Lubię robić zdjęcia moją amatorską ręką. To nie jest pasja, ale satysfakcja, że można zrobić coś ładnego. Czasem mi się te foty podobają. Bywają odzwierciedleniem moich maleńkich wizji twórczych. Kawałek drucika na kolorowym obrusie, krople na liściu kapusty, śmieć obracający się na falach na jeziorze. Są chwile, kiedy muszę chwycić aparat i nie spocznę dopóki nie zrobię takiego zdjęcia o jakim myślę. Piękno czuwa tuż za teatrze mówią "idź drogą, której pewien jesteś, nawet jeśli wszystko by miało kłaść ci się pod nogi byś zmienił kierunek".
Listen to Artysta Ze Spalonego Teatru from Waldemar Kocoń's The Best – Dla Ciebie, Polsko for free, and see the artwork, lyrics and similar artists.
Artysta ze spalonego teatru est une chanson en Polonais Jestem dziś bagażem swoich lat Pozostawionym gdzieś rzuconym światu w twarz Tak czuję się jak szczur co zwęszył prędko ląd I zwiał z okrętu wnet by nie iść z nim na dno Jestem dziś wygasłym światłem ramp Artystą w pełni sił zagrałem pierwszy akt Ze sceny zszedłem w cień kurtyna poszła w dół Mój szef pokazał drzwi wyrzucił mnie na bruk A siły we mnie dość zapału też nie mniej Dokończę drugi akt zdobędę to co chcę Odegram główną z ról wyśpiewam gniew i żal Niech zajmie mi to rok niech zajmie parę lat Gdy powiedziałem A powiedzieć trzeba B Nie ze mną taka gra ja nie dam zniszczyć się Niestraszny dla mnie wróg huragan mróz czy wiatr Do celu trzeba dojść bo warta świeczki gra I jeszcze mała rzecz nie jestem przecież sam Solidarności duch to wierny kompan nasz Nie moja wina to że ktoś popełnił błąd Że płonie teatr mój rodzinny płonie dom A siły we mnie dość zapału też nie mniej Dokończę drugi akt zdobędę to co chcę Odegram główną z ról wyśpiewam gniew i żal Niech zajmie mi to rok niech zajmie parę lat Gdy powiedziałem A powiedzieć trzeba B Nie ze mną taka gra ja nie dam zniszczyć się Niestraszny dla mnie wróg huragan mróz czy wiatr Do celu trzeba dojść bo warta świeczki gra A siły we mnie dość zapału też nie mniej Dokończę drugi akt zdobędę to co chcę Odegram główną z ról wyśpiewam gniew i żal Niech zajmie mi to rok niech zajmie parę lat Gdy powiedziałem A powiedzieć trzeba B Nie ze mną taka gra ja nie dam zniszczyć się Niestraszny dla mnie wróg huragan mróz czy wiatr Do celu trzeba dojść bo warta świeczki graDroits parole : paroles officielles sous licence Lyricfind respectant le droit d' des paroles interdite sans autorisation.
Głośno w Poznaniu było, po wypowiedzi tej reprezentantki instytucji kulturalnej, która już dawno oprócz nazwy, przestała reprezentować to, czym był "Teatr Ósmego Dnia" w czasach "perelu". Jego dzisiejszy dyrektor Ewa Wójciak, powitała wybór Nowego papieża, epitetem, który usłyszeć można najczęściej wśród pijanych meneli z nieodłączną puszką piwa w ręku, cyt.
Któż z nas nie pamięta kultowych filmów z lat młodości takich jak „Stawiam na Tolka Banana”, „Podróż za jeden uśmiech” czy „Abel, twój brat…”. Jednym z dziecięcych aktorów występujących na ekranie był Filip Łobodziński. Po sukcesie filmów, jego kariera rozbłysła. I kiedy wszyscy wróżyli mu świetlaną przyszłość w świecie kina, on postanowił związać swoją przyszłość z dziennikarstwem. Prowadził takie programy jak: „Kawa czy herbata”, „Pegaz” czy „Xięgarnię”. Pisał także felietony dla „Newsweeka”, „Machiny” i „Przekroju”. W wolnych chwilach zaś koncertował jako muzyk z Zespołem Reprezentacyjnym oraz zajmował się tłumaczeniem różnych publikacji. Mimo wielu sukcesów zawodowych, los okrutnie go doświadczył. Śmierć 21-letniej córki Marysi na zawsze położyła się cieniem na życiu dziennikarza. Do dziś nie pogodził się z jej odejściem. „Nie jestem z niczym pogodzony. Wciąż tkwi we mnie bunt, głównie jeśli chodzi o Marysię”, przyznał. Oto dramatyczna historia Filipa Łobodzińskiego. 25 lata temu Gianni Versace zginął z rąk mordercy Filip Łobodziński: sławę zdobył jako dziecko W dzieciństwie był prawdziwą gwiazdą. Miał zaledwie 8 lat kiedy rozpoczął swoją przygodę z aktorstwem. Pewnego dnia do szkoły małego Filipa Łobodzińskiego dotarła ekipa, poszukująca dzieci, które bardzo dobrze czytały. Podkładał nawet głos do zagranicznych produkcji. „Czytałem już przed pójściem do szkoły, przepisywałem słowa... Chyba świetliczanka powiedziała, że ja dobrze czytam. Zrobili próby dźwiękowe, załapałem się na drugorzędną rólkę w radzieckim filmie wojennym „Taki duży chłopiec”, a potem naprawdę sporo dubbingowałem”, mówił w rozmowie z Super Expressem. Świetnie odnajdował się przed kamerą. Miał po prostu talent. Nic dziwnego, że stworzył wiele niezapomnianych kreacji. Zadebiutował na ekranie w 1970 roku jako Karol Matulak w filmie Abel, twój brat. Tak naprawdę został zaangażowany do filmu, dzięki ingerencji własnej cioci, która pełniła w filmie funkcję drugiego reżysera. „Zaproponowała mu (Januszowi Nasfeterowi, reżsyerowi filmu - przyp. red.) mnie moja ciotka Zofia Dybowska-Aleksandrowicz, która była w „Ablu…” drugim reżyserem. Co ciekawe, o tym, że jest moją ciocią, dowiedziałem się w trakcie zdjęć. Wcześniej grywałem u niej w dubbingu, ale nie przyznawała się, że jesteśmy rodziną. Powiedziała na boku: „Uważaj, znam twoją mamę, znam twoją babcię, ponieważ jesteśmy z tej samej gałęzi rodziny. Tak naprawdę jestem twoją ciotką, tylko nie mów o tym nikomu, bo posądzą mnie o kumoterstwo. A ty się dostałeś tu dlatego, że zaimponowałeś Nasfeterowi”. Była dogadana z moimi rodzicami, bo oni też nie puścili wtedy farby. „Abel...” we mnie coś uruchomił. To była tak trudna rola, w której trzeba było odnaleźć w sobie kogoś słabego, szantażowanego psychicznie przez toksyczną matkę. Dotykałem świata dotąd mi nieznanego”, opowidała w wywiadzie dla VIVY!. Kilkuletni Filip musiał szybko dorosnąć do powierzonej mu roli, bowiem okazało się że świat przedstawiony w filmie znacząco różni się od środowiska, w którym się wychował. „Ani mój dom rodzinny tak nie wyglądał, ani moi koledzy. A tu nagle okazuje się, że istnieje prześladowanie w klasie, destrukcyjna miłość matki, półsieroctwo. Musiałem wykonać dużą pracę nad sobą, a później już nic nie było normalne, bo mnie rozpoznawano na ulicy i nauczyciele mówili: „To ten, co nie chodzi na lekcje, artysta ze spalonego teatru”, wyznał w VIVIE!. Dokładnie rok po premierze filmu Abel, twój brat, Filip otrzymał propozycję zagrania mądrali, Dudusia Fąferskiego w Podróży za jeden uśmiech! Rola, dzięki której zdobył ogromną popularność, jednocześnie przez długie lata była dla niego przekleństwem. „Musiałem przez długie lata, i to całkiem do niedawna, znosić wykrzykiwane w moją stronę „Duduś!”, nierzadko w formie pogardliwej inwektywy. Mogłem to jeszcze zrozumieć, gdy byłem chłopcem, ale po latach, kiedy już nabawiłem się pierwszych siwych włosów, a filmowe role należały definitywnie do mojej prehistorii, było to nie do zniesienia”, mówił dla Na Żywo. Chociaż zyskał ogromną popularność i sympatię telewidzów, a kolejne propozycje pojawiły się na horyzoncie, to Filip Łobodziński swoją przyszłość związał z działalnością dziennikarską i muzyczną. Film był dla niego przygodą, ale fascynowały go inne rzeczy. W wywiadach podkreślał, że nigdy nie miał gwiazdorskich zapędów. Praca na planie często go stresowała. Do tego dochodziły problemy w szkole. Filip Łobodziński musiał nadrabiać zaległości i mierzył się z nieprzychylnością ze strony nauczycieli. „Zbyt dużo nerwów, niedobrych emocji. Widziałem, jak ludzie wylatują z planu, jak niektórzy się upijają. To nie były fajne rzeczy. Ja jestem człowiekiem wrażliwym, mnie konflikty nie mobilizują”, tłumaczył w Super Expressie. „Nigdy nie planowałem, by pójść tą drogą. Nie było to aż tak fascynujące, bym chciał dalej coś z tym zrobić. Miałem inny plan na życie”, mówił po latach. ,,Oczywiście nie jest tak, że ta przygoda filmowa nie miała na mnie żadnego wpływu. Nauczyła mnie, że czasem muszę stanąć wobec ludzi i zacząć coś udawać, robić, odgrywać. I kiedy się na mnie gapią, nie mogę stracić rezonu. Tylko grać. Pomogło mi to w pracy w telewizji, w robieniu wywiadów. Przecież ja byłem strasznie nieśmiały", zwierzył się w 2018 roku Magdalenie Rigamonti. Czytaj także: Filip Łobodziński mówi wprost: „Do aktorstwa raczej nie wrócę, bo są...” Fot. Piotr Blawicki /ddtvn/ East News Filip Łobodziński w programie "Dzień Dobry TVN", 2016 rok Filip Łobodziński: kariera w mediach Filip Łobodziński skończył iberystykę na Uniwersytecie Warszawskim. Jeszcze w trakcie studiów ze swoim kolegą – Jarosławem Gugałą – założył grupę muzyczną Zespół Reprezentacyjny. Grał na gitarze i śpiewał. Co ciekawe, nie każdy zdaje sobie sprawę, że współpracował z Pawłem Kukizem, Justyną Steczkowską czy Małgorzatą Walewską. Pisał dla nich teksty piosenek. Na tym nie poprzestał. Spełnił swoje kolejne marzenie i rozpoczął przygodę z dziennikarstwem. Filip Łobodziński był związany z takimi tytułami, jak Przekrój czy Newsweek Polska. Współpracował także z radiową Trójką. Był również prezenterem Wiadomości. Po latach wrócił na ekrany. Fani mogli go podziwiać w Bulionerach, Ekipie czy Determinatorze. Wystąpił także w krótkometrażowym filmie Groby. To człowiek wielu talentów. Natomiast jego prawdziwym powołaniem jest praca tłumacza (tłumaczy z angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino). Filip Łobodziński rozkochał się w literaturze. Od 1995 roku zajmuje się tłumaczeniami literatury hiszpańskiej i nie tylko. Jest autorem przekładów książek Arturo Pereza-Reverte, Mario Vargasa Llosy czy autobiografii Milesa Davisa. Tłumaczył również dzieła Boba Dylana, Johna Coltrane czy Patti Smith. Na swoim koncie ma także przekłady do dziecięcych filmów oraz piosenek. Jego praca została doceniona w 2005 roku, kiedy otrzymał nagrodę Instytutu Cervantesa w Warszawie za najlepszy przekład cyklu Przygody kapitana Alatriste Artura Pereza-Revertego. Przez dwa lata Filip Łobodziński był pracownikiem Departamentu Komunikacji Społecznej Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Następnie pracował w Najwyższej Izbie Kontroli w Wydziale Prasowym. ,,Przekładam teksty. Z urzędowego na polski. Jestem w grupie czterech, pięciu osób, które informacje o wynikach kontroli, często dwustustronicowe, streszczają w pigułce trzech, czterech stron. Prowadziłem tam też debatę czterech prezesów NIK, trzech byłych i obecnego, pracuję przy redagowaniu dwóch publikacji, które się ukażą w przyszłym roku z okazji stulecia NIK", mówił w 2018 roku w rozmowie z Magdaleną Rigamonti. Czytaj także: Filip Łobodziński: „Chciałbym odzyskać trochę spokoju i nauczyć się z tym żyć” Fot. Antoni Zamachowski Filip Łobodziński, VIVA! 16/2021 Filip Łobodziński: życie prywatne. Śmierć córki największym ciosem Kryzysowy moment w jego życiu nadszedł kilka lat temu. Filip Łobodziński otrzymał od życia kolejny niewyobrażalny cios. Był bliski załamania, stał u progu ciężkiej depresji. W ciągu ośmiu lat stracił osiem ważnych dla siebie osób: trzech przyjaciół, brata ciotecznego, obydwoje rodziców… 1 października 2015 roku po długiej walce z chorobą stracił ukochaną córkę. Marysia miała zaledwie 21 lat. To druga córka aktora ze związku z Magdaleną Łobodzińską. Dziewczyna próbowała pójść w ślady taty. Miała marzenia i plany. Dopiero w 2018 roku Filip Łobodziński opowiedział o swojej tragedii, o cierpieniu po stracie córki i nadziei. Nie chciał epatować swoim bólem. Zazwyczaj maskuje emocje. To praca pomogła mu uporać się z myślami. „Córka odchodziła. Potrzebowałem zorganizowania swojego czasu. Zacząłem pracować dzień po pogrzebie Marysi. (...) Mnie się wyć chce do dziś, codziennie”, tłumaczył w 2018 roku w poruszającej rozmowie z Magdaleną Rigamonti . Chciał działać, zająć myśli. Praca była jedyną ucieczką. Informacji o chorobie Marysi nie dało się tak po prostu oswoić. Zaczęło się od wielomiesięcznych bólów głowy. Lekarze w końcu wydali wyrok - glejak. Rokowania przy tej chorobie nie są zbyt optymistyczne. „Od pewnego momentu człowiek już wie, jaki jest koniec. I stara się tylko o to, żeby wszyscy przeszli przez to godnie, z bólem, ale w stanie jakiejś głębszej duchowości”, zwierzył się Filip Łobodziński. W wywiadzie dla magazynu VIVA!, dziennikarz ujawnił, że jego córka była świadoma, że jej kres jest bliski. „Miała 21 lat, Internet i doskonale znała rokowania. Była niezwykle dzielna, heroiczna. Sama podczas nawrotu choroby zabrała się za przekład sztuki Giraudoux, tak jakby miała potrzebę zostawienia czegoś po sobie. Jeszcze parę tygodni przed śmiercią starała się żartować, choć właściwie tylko leżała, z trudem wstając do toalety. Nigdy nie byłem pewien, kiedy używa ironii, a kiedy mówi poważnie”, opowiadał w rozmowie z Krystyną Pytlakowską. Dziennikarz zdradził również, że jego córka przeszła przez chorobę z godnością, mimo bólu i niewyobrażalnej rozpaczy, nawet kiedy z dnia na dzień nadzieja gasła. Marysia postanowiła zostawić po sobie ślad i pomiędzy kolejnymi terapiami i egzaminami, przełożyła „Apolla z Bellac” Jeana Giraudoux. „Są rzeczy, których nie rozumiem. W kategorii całego świata – nie rozumiem cierpienia, które do niczego nie prowadzi. Gdyby Bóg rzeczywiście musiał zabrać młodą osobę, to mógł to zrobić w sposób nagły, poprzez wypadek na przykład. A nie kosztem kilkuletniego cierpienia. To jest niegodziwe”, mówił Magdalenie Rigamonti. „Czasem słyszę, że była taka zdolna, taka wspaniała, taka młoda, jeszcze mogła tyle zrobić. A jakby nie była wspaniała, nie byłaby zdolna? Przecież to nie ma żadnego znaczenia. Dziecko to dziecko, cierpienie to cierpienie”, dodał. Czytaj także: Filip Łobodziński o stracie córki: „Brak Marysi uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. Nie wytrzymywałem sam ze sobą” Fot. Antoni Zamachowski Filip Łobodziński, VIVA! 16/2021 Filip Łobodziński: życie po śmierci córki Od kilku lat Filip Łobodziński ma lepsze i gorsze okresy. „Czasem widzę sens w tym, że w ogóle żyję i coś robię, a czasem nie bardzo. Staram się sobie przypominać, że spotkało mnie wiele fantastycznych rzeczy i że bilans ciągle jest dodatni Oczywiście, nie wliczam w to odejścia Marysi, bo to jest poza konkurencją i tego nic nie zrównoważy”. Mimo upłuwu lat dziennikarz nie uporał się ze stratą córki. „Nie jestem z niczym pogodzony. Wciąż tkwi we mnie bunt, głównie jeśli chodzi o Marysię”, przyznał w VIVIE! Dziennikarz szczerze przyznaje, że od momentu straty córki żyje w mroku. Był też gotowy na własną śmierć, dlatego w ramach pomocy samemu sobie udał się na terapię. „Jeżeli śmierć miałaby przyjść, to byłem na nią gotów. Miałem takie dominujące dwa uczucia: dławiący gardło smutek i chęć położenia się spać, by obudzić się za długi czas. Dlatego zacząłem korzystać z psychoterapii i farmakoterapii”, zdradził w rozmowie z Krystyną Pytlakowską. Nie ma dnia, w którym Filip nie myślałby o córce Marysi. „Ja cały czas jestem blisko niej. Chciałbym tylko nauczyć się myśleć o Marysi wyłącznie z uśmiechem, bo ona naprawdę była zjawiskowa. Jej ogromne zdjęcie wisi u nas w przedpokoju i nawet moja żona, która przecież nie była matką Marysi, jest w nim zakochana. Patrząc na nie, płacze. To zdjęcie zrobione na ślubie mojej starszej córki na rok przed śmiercią Marysi. Ma tam krótkie włosy, które jej odrastają po chemii. W telefonie mam też zdjęcie Marysi, ma 15 lat, gdzie pozuje jako Pola Negri”. Dla Filipa Łobodzińskiego pociechą w trudnych chwilach jest córka z pierwszego małżeństwa, Julia. Z wykształcenia jest italianistką, pasjonuje się fotografią i działa na rzecz ratowania planety przed plastikiem. Dziennikarz bardzo się o nią martwi. „Przy każdym wyjeździe Julki mówię: uważaj, naprawdę uważaj, dbaj o siebie. (…) Ma żyć długo i szczęśliwie. Przynajmniej na tyle szczęśliwie, na ile ten świat pozwala. Bo ten świat nie jest dobrym miejscem”, przyznaje. Jedyne czego dziś pragnie to spokoju, który mógłby mu zapewnić poczucie harmonii. „O spokoju dawno nie słyszałem, więc nie pamiętam dobrze, co to znaczy, i co mi go daje. Niestety. Takie mam podejrzenie, że spokój i radość mogłoby mi dać poczucie harmonii. Są małe chwile spokoju i radostki”, mówił przed kamerą VIVY!, po czym dodał: „Mam wrażenie, że życie postawiło przede mną bardzo trudne zadania i wywołało traumy. To były trudne okresy i one właściwie wciąż trwają. Myślę, że nigdy się z tego nie wydobędę. Chciałbym odzyskać trochę spokoju i nauczyć się z tym żyć”. Czytaj także: Filip Łobodziński o żonie: „Maja stworzyła mnie na nowo. Przedtem nie byłem człowiekiem złym, ale może trochę głupim” Fot. Wojciech OLSZANKA/East News
Trybunał przyznał zadośćuczynienie ze względu na naruszenie przez Polskę Art. 8 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka (prawo do poszanowania życia prywatnego). Lekarze pracujący w publicznej opiece zdrowotnej uznali, że przypadek Alicji Tysiąc nie upoważnia do wykonania legalnej aborcji ze względów zdrowotnych.